Jeśli na plaży miejskiej, pod stojącym tam na wolnym powietrzu prysznicem nagle gromadzi się kilkunastu gości, odzianych w stroje kolarskie i zaczyna chłodzić się pod nimi, zdziwione spojrzenia plażowiczów nie są niczym zaskakującym. Dla nas, kłębiących się pod chłodnymi strumieniami, spojrzenia te były całkowicie obojętne; ściganie się w upale, sięgającym 32 stopni do rzeczy łatwych nie należy.

Już po samym dojeździe na miejsce zawodów, wysiadając z samochodu dostałem upałem niczym obuchem w głowę; myślę sobie, że skoro teraz skwar sięga 30 stopni, to co będzie się działo w południe, na samym starcie rywalizacji… Nie myślałem o tym dłużej, by się nie zniechęcać, a także dlatego, że zająłem się odklejaniem podeszw od roztopionego asfaltu załatanej jezdni, przy którym to nieopacznie zaparkowałem.

Spędziwszy chwilę złorzecząc w niebogłosy na zablokowany zamek bagażnika, by choć odrobinę ochłonąć, poszedłem do biura zawodów dopełnić formalności, i wróciłem, by jakimś cudem wydostać z zamkniętego bagażnika strój kolarski oraz bidony. Co świadczące o wybitnej przenikliwości, kask i buty zostawiłem pod fotelem pasażera; ani jednego ani drugiego nie wydostałbym przez dziurę w kratce…

Na samą myśl o słowie „rozgrzewka” w subsaharyjskim upale gorzko się uśmiechnąłem, wypiłem kolejny bidon wody i zacząłem kręcić nogami, wymieniając wątpliwej jakości uprzejmości z kolegami. Co ciekawe, jak na taki upał i porę urlopową, frekwencja była pozytywnie zaskakująca.

Na stracie minuta ciszy dla zmarłych ostatnio kolegów; i już wpinamy się w zatrzaski, peleton się rozpędza, acz w Białej Rawskiej to rozpędzanie przez pierwsze trzysta metrów jest nieco zaburzone przez dwa, dość ostre zakręty.

Za nimi zaczyna się klasyczna kolarska gonka, pierwszy podjazd równa się pierwszy skok z peletonu. Kojarząc ten dość wąski odcinek drogi z ubiegłego roku rzuciłem się szybko w pogoń, nie chcąc w dużej grupie wjeżdżać w węższy fragment drogi; złapałem kolegę i natychmiast skontrowałem. Z zaskoczeniem, na szczycie niewielkiego podjazdu zreflektowałem, że jestem sam, kilkadziesiąt metrów przed grupą. Cóż; skoro powiedziało się „a”… nie będę przecież czekał na grupę, skoro mam przed sobą pilota, który jak zawsze w ŻTC robi kawał doskonałej roboty przed nami. Zakręt jeden, drugi – byle zejść im z oczu; kilometr za kilometrem, na dość wietrznej trasie – odskakuję na jakieś dwieście metrów. Jednak peleton jedzie czujnie; skacze z niego jedna malutka sylwetka, która w miarę upływu czasu zbliża się do mnie. Rozpoznaję charakterystyczną sylwetkę Grzegorza G.; ot, to będzie już kolejna nasza ucieczka. Pozwalam się dojść, chwilę później już pracujemy na zmianach.

Peleton, po ostatnich wyścigach zakończonych skutecznymi ucieczkami, wyraźnie odrobił pracę domową. Złapali nas po ok 30 kilometrach, natychmiast poszedł kolejny atak.

Co i rusz ktoś wyrywał do przodu, co chwilę organizowane były piekielnie silne zaciągi; ja w tym momencie zacząłem mocno cierpieć, bo solowa ucieczka w takim upale, późniejsza praca z tak silnym zawodnikiem, jakim jest Grzesiek G. dość skutecznie nadwątliła moje i tak niezbyt okazałe pokłady sił.

Do mniej więcej 50 kilometra trwało przeciąganie liny; trzeszczało, pękało, cierpiało – co i rusz powstawała nowa ucieczka, co i rusz następowało spawanie.

Co ciekawe, czy to ze zmęczenia, czy to z przeoczenia jakiegoś istotnego elementu tej kolarskiej układanki, praktycznie bezwiednie znalazłem się w prowadzącej grupce, około dziesięcioosobowej. Rozpoczęła się jazda na podwójnym wachlarzu; część dystansu, wiodącego po pętlach wokół Białej Rawskiej, pokonaliśmy w takim właśnie szyku, a mijając lotny finisz z rozrzewnieniem spoglądałem w tłumy, chłodzące się w pobliskim jeziorku.

Z kilometra na kilometr robiło się coraz ciężej; na jednym z podjazdów upał dał mi się tak we znaki, że zgubiłem koło. Zawisłem za prowadzącą grupą kilka metrów i nie byłem w stanie ich złapać; oni w przysłowiowego trupa, ja również i tak jechaliśmy sobie z kilometr; oni w wachlarzu i ja jako wolny, ale bardzo cierpiący elektron. Do doskoczenia do nich zmobilizował mnie horyzont – z lasu wyłonił się niespecjalnie stromy, ale długi i kąśliwy podjazd. Gdybym na niego zaczął wjeżdżać sam, szanse na dojście grupy zostałyby pogrzebane.

Uda szarpały i protestowały, płuca rozpychały klatkę od środka, aż w końcu doskoczyłem do kolegów; do mety już niedaleko, wyraźnie popsuły mi się na ostatnich kilometrach synapsy, przekazujące polecenia z mózgu do nóg (no przecież nie same nogi) i już rozpoczynają się ostatnie, finałowe już ataki.

W jednym z nich biorę udział i ja; lekki zjazd, potem zakręt w prawo; odjeżdżam na kilka metrów, do mety kilometr, ale wówczas idzie niesamowicie silna kontra. Pięćset metrów przed metą jadę za szóstką zawodników. Jadę swoje; nie podnoszę się nawet z siodełka, tak słabo się czuję. Z bidonów wysączyłem nawet zapach izotonika.

Wpadam na metę na czwartej pozycji, dosłownie metr przed nią wyprzedzając dwójkę zawodników, walczących bark w bark.

Od razu z mety jedziemy na plażę miejską; to ledwie dwieście metrów. Prysznice przeżywają gwałtowne oblężenie…

Wyniki wszystkich pozostałych kategorii jak zwykle na stronie: www.ztc.pl

 

Poprzedni artykułMemoriał Królaka już w najbliższą niedzielę
Następny artykułDavid Lappartient rozważa ponowne zmniejszenie składów na Wielkie Toury
"Master of disaster" Z wykształcenia operator saturatora; brak możliwości pracy w wyuczonym zawodzie rekompensuję jeżdżąc rowerem i amatorsko się ścigając, bardzo lubię też o tym pisać. Rytm tygodnia, miesiąca i roku wyznacza mi rower. Lubię się ścigać, i gdy jakiś wyścig mi nie wyjdzie, to wśród kolegów-kolarzy mówię, że jestem redaktorem sportowym, a gdy jakiś tekst mi nie wyjdzie, wśród redaktorów mówię, że jestem kolarzem-amatorem. I tylko do teraz nie rozgryzłem, czy bardziej lubię się ścigać, czy też pisać o tym, dlatego nadal zamierzam czynić i jedno i drugie, póki starczy sił.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments